![]() |
Włoska panorama |
Pan młody wywodzi
się z regionu Emilia-Romania, tam się urodził, mieszkał i uczył przez sporą
część swojego życia. A potem wszystko się zmieniło. Zabawne, jak bardzo nasze
życie zależy od przypadku. Kierują nami zrządzenia losu, łut szczęścia, małe
decyzje, które prowadzą nas ku wielkim zmianom lub, jak kto woli,
przeznaczeniu. Nie sądzę, by ktokolwiek spodziewał się, co może przynieść
Włochowi wybór Danii jako kraju wymiany erazmusowej. Ponoć wybrał akurat ten
rejon Europy z dwóch powodów: by móc podszkolić się w angielskim i żeby
nacieszyć się czterema porami roku (wiosną w szczególności), natomiast sama
Dania wybrana została ślepym trafem. Skąd mógł wiedzieć, że przydzielą mu jako
opiekuna uroczą Dunkę? Skąd ona mogła wiedzieć, że właścicielem damskiego
imienia z listy osób przyjezdnych okaże się jej przyszły mąż? Ot, kolejna nowa
twarz, ot, zwykłe spotkanie. Ale nie było w tym nic kolejnego, nic zwykłego,
przynajmniej patrząc z perspektywy czasu. Ludzie wywodzący się z różnych
kultur, państw, o innej mentalności i różnych przyzwyczajeniach, władający
jednymi z najbardziej odmiennych języków, postanowili być razem - mimo wszystko
lub dzięki wszystkiemu. Na pewno nie było im łatwo, zwłaszcza, że większość
erazmusowych par rozpada się zwykle prędzej niż później. Do mnóstwa wątpliwości
przyznała się matka panny młodej. Podczas wesela wznoszonych było wiele
toastów, fragment tego konkretnego wyrył
się w mojej pamięci. Mówiła o swoich
obawach dotyczących związku córki, o wątpliwościach związanych ze zbyt dużymi różnicami kulturowymi. Nie
zdziwiło mnie to, znam kilka par, które nie przetrwały próby czasu właśnie
przez brak wspólnych korzeni. Znam również takie, które nie przetrwały pomimo
ich posiadania, ale to już zupełnie inny temat. Wracając do toastu - matka
panny młodej powiedziała, że przyznała się do miotających nią obaw ojcu pana
młodego. Na co on odpowiedział jej jednym słowem: "amore". Tylko tyle
i aż tyle. Słowo klucz, rozwiązujące wszystkie wątpliwości. To takie proste, najwyraźniej
później sami stwarzamy problemy i piętrzymy je bezustannie, aż do granic
wytrzymałości. Wniosek jak z tanich czytadeł romantycznych: miłość zwycięży
wszystko! I tak powinno być, czemu odbierać sobie przyjemność szczęśliwego
zakończenia? Nie do tego służą wesela. I tu wreszcie dotarłam do głównego
tematu. Ślub i wesele. Oba bardzo interesujące.
Relaks w słońcu |
Ceremonia zaślubin prowadzona
była w trzech językach, ze względu na gości zaproszonych z różnych krańców Europy.
Jeszcze nigdy nie obcowałam naraz z językiem włoskim, duńskim i angielskim, a
samo zestawienie ich w jednym czasie było wręcz olśniewająco szokujące.
Angielski brzmiał zwyczajnie i swojsko wręcz, śpiewny włoski sprawiał, że aż
się chciało pogestykulować do rytmu, zaś duński w tym zestawieniu wydał mi się
jednym z dziwniejszych języków świata. Mimo, że miałam już z nim wcześniej do
czynienia, poprzez porównanie okazał się teraz jeszcze bardziej skomplikowany w
odbiorze. Bulgoczący, gardłowy, troszkę bełkotliwy i co za tym idzie bardzo
trudny do powtórzenia. Operacja gardła i krtani byłaby niezbędna, żebym mogła
go opanować. Po tej, jakże oryginalnej, ceremonii przyszedł czas na wesele.
Pojechaliśmy do pięknego gospodarstwa agroturystycznego zatopionego w ogrodzie różanym i otoczonego polami
truskawkowymi. Villa Belfiore znajduje się w pobliżu Ostellato, ale na obrzeżach
miasteczka. Wszystko wyglądało wręcz bajkowo: urzekająca sceneria, odurzająco
słodki zapach kwiatów, roześmiani ludzie, nawet ptak, który "oznaczył"
jednego z gości (sic!) odebrany został jako znak przyszłego szczęścia. Podano włoskie przystawki, była bruschetta, ser mascarpone, sałatki, ravioli, tarty warzywne i serowe, słowem: pyszności. Przez chwilkę sądziłam, że to jedyne jedzenie, jakiego można oczekiwać. Postanowiłam więc skosztować wszystkiego po trochu. Po krótkim czasie okazało się, jak bardzo się myliłam...
Fragment ogrodu różanego |
Ze względu na majową pogodę początkowo goście siedzieli na
zewnątrz, w sadzie owocowym, gdzie mieli okazję poznać wszystkich zaproszonych.
Później, już w sali, zaczęło się prawdziwie włosko-duńskie wesele. Można było
zaobserwować dwa całkowicie odmienne podejścia do życia, zestawienie północy z
południem - dosłownie i w przenośni. Wysocy, chłodni z urody blondyni, o jasnej
cerze i błękitnych oczach, posługujący się gardłowym i gulgoczącym językiem po
jednej stronie stołów, zaś naprzeciwko nich stosunkowo niscy, rozśpiewani
bruneci o ciemnych oczach i skłonności do żelu oraz gestykulacji. Po środku
weselnej walki żywiołów usadowieni zostali pozostali obcokrajowcy, w tym ja,
starająca się czerpać z tego kulturowego zamieszania jak najwięcej się da. A
przyznam, działo się dużo i głośno. Człowiek-orkiestra
z wystającym spod koszuli brzuszkiem stał za organami i laptopem puszczając linie
melodyczne, obok niego kobieta śpiewała piosenki w klimacie Italo Disco, z
których każda przypominała połączenie "Azurro" z
"Felicita", co dawało zaskakująco lekki i przyjemny podkład muzyczny
do rozmów. Na stołach królowały wina czerwone i białe, lokalnego wyrobu. Jednak
ich dominacja nie pokonała duńskiej miłości do piwa, dzięki czemu z pobliskiej
restauracji, w czasie krótszym niż można wymówić "øl", wykupiony
został cały zapas jedynego dostępnego piwa o nazwie "Moretti". W
międzyczasie kelnerzy uwijali się jak w ukropie. Co chwila przynoszono nowe
dania, m.in. fantastyczne mięsa i sosy, nie zabrakło tagliatelle i ravioli ze
szpinakiem. Po raz kolejny okazało się również, że posiadam całkowicie odrębny
i niezależny żołądek ujawniający się podczas podawania deseru. Dzięki niemu
zdołałam zmieścić jeszcze sałatkę owocową oraz ciężkie i wilgotne ciasto
marchewkowe, które podane zostało w jedyny właściwy sposób, czyli z gałką lodów
waniliowych. Kulinarną ucztę przerywało co chwila uderzanie sztućcami w talerze
- duński odpowiednik naszego "gorzko! gorzko!", po którym następował karkołomny
pocałunek nowożeńców. Zmuszeni byli wspiąć się na krzesła i balansując nad
stołem pocałować się tak, by wszyscy ich widzieli. Z kolei stukanie knykciami w
stół obligowało ich do schowania się pod
spód i, rzecz jasna, pocałunku. Oba duńskie zwyczaje bardzo szybko zostały
podchwycone przez Włochów i w ten sposób w ramach prezentu ślubnego para młoda
została obdarowana wyczerpującym treningiem kardio. Co się zaś tyczy włoskich
zwyczajów weselnych, to bardzo przestrzegany był jeden z nich, polegający na
tym, że podczas nieobecności pana młodego wszyscy obecni na sali mężczyźni
rzucali się obcałowywać pannę młodą, natomiast w sytuacji gdy to panna młoda
opuszczała towarzystwo, wszystkie kobiety biegły czym prędzej zrobić to samo z
panem młodym. Wszyscy. Za każdym razem. Bez wyjątku. Nie odbyły się typowe u
nas oczepiny, ale dość krępujące i lekko upokarzające zabawy również miały
miejsce. Jedną z takich zabaw były zawody toczone między żoną a matką o tytuł
najszybszej w ubieraniu pana młodego w pieluchę. Ponoć z włoską mammą nikt się
nie może równać, ale tym razem ustąpiła ona pola synowej. Pewnie odetchnęła z
ulgą, że opieka nad jej synem została przekazana w odpowiednie, sprawne ręce.
Bawiono się również w strzelanie do pana młodego z pistoletów wodnych,
podłączono go do piwnej kroplówki, obcięto krawat oraz końcówki skarpetek
(duński zwyczaj), a na sam koniec podrzucano go pod sam sufit sali. Wiele
musiał znieść, biedaczek, ale nie wyglądał na zbyt zmartwionego. Wesele
skończyło się zaskakująco szybko, ze względu na pozostałych gości hotelu, ale nie pozostawiło po sobie niedosytu. Całe
szczęście, że nie trzeba było szukać noclegu w pobliskim Ostellato, wystarczyło
wspiąć się po schodach do pokoju, zdjąć szpilki i beztrosko wtulić się w
poduszkę. Następnego dnia czekało na mnie śniadanie: świeże pieczywo,
prosciutto, herbata i truskawki. Tyle truskawek, ile tylko można sobie wymarzyć.
Widoczki pierwsza klasa! Ciekawe dokąd teraz zaprowadzą nas rysie tropy :-)
OdpowiedzUsuń32 yrs old Executive Secretary Nathanial Nevin, hailing from Kelowna enjoys watching movies like It's a Wonderful Life and Dance. Took a trip to Church Village of Gammelstad and drives a F150. witryna internetowa
OdpowiedzUsuń