Gdyby ktoś mnie spytał, z czym kojarzy mi się Arizona,
odparłabym bez wahania, że z upałem. Wyobraźcie
to sobie: powietrze rozgrzane do granic wytrzymałości, wyjście poza
klimatyzowane pomieszczenie grozi uduszeniem, a chłód nie przychodzi nawet
nocą. Im bardziej w dół mapy się jedzie, tym jest goręcej. A później to już
Meksyk, dosłownie i w przenośni.
Najciekawiej będzie opisać Arizonę poprzez stopniowanie temperatury i
tak też zrobię. Od najmniej gorącego miasta, do najbardziej upalnego.
Zaczynamy!
Na pierwszej pozycji znajduje się Flagstaff, położne u
podnóża Gór San Francisco, wysoko ponad poziomem morza. Z Wikipedii
dowiedziałam się, że zimy panują tam srogie, potrafi być mroźno i śnieżnie,
jednak moje wrażenia dotyczą lata, a wtedy daleko było nawet do uczucia chłodu.
Przyjechałam tam zaraz po zobaczeniu Horseshoe Bend. Zarezerwowany motel okazał
się być całkiem niezły, zważywszy na
cenę, a musicie pamiętać, że starałam się oszczędzić po pobycie na
terenie rezerwatu Navajo, z którego wyjechałam z mocno nadwerężonym budżetem.
Flagstaff dysponowało paroma wyśmienitymi knajpkami i browarami, zadbanymi
ulicami, fragmentem starej Route 66 oraz klimatem miasteczka uniwersyteckiego.
Murale na ścianach, różowy Cadillac zaparkowany przed domem, ukwiecone skwerki,
a w restauracyjnych menu coś więcej niż smażone mięso. To wszystko sprawiło, że Flagstaff
należy do moich ulubionych miast w Stanach. Jego nazwa pochodzi jeszcze z
czasów wytyczania nowych dróg. Właśnie w tym miejscu przypadło budowniczym
spędzić Święta Wielkanocy, więc postanowili wbić w ziemię słup i powiesić
amerykańską flagę, by uczcić ten świąteczny dzień. I tak powstało Flagstaff.
 |
Pamiątka po starej stacji benzynowej we Flagstaff |
 |
Różowy Cadillac |
 |
Oznakowanie starej Drogi 66 |
 |
Jedna z ulic Flagstaff |
W Sedonie było jeszcze goręcej, ale nie ma się czemu dziwić.
Znajduje się ona po drugiej stronie łańcucha gór Red Rock i jest jednym z tych
miejsc, gdzie kręcono niegdyś wiele westernów. Klimatem bardzo różni się od
Flagstaff. Jest mekką New Age'u, co krok można spotkać sklepik oferujący
czytanie z ręki, wróżenie z kart Tarota i innego tego typu usługi. Zjazd do
miasta od strony Flagstaff to wijąca się serpentyną droga, biegnąca po ścianie
kanionu, w dodatku wąska i bez pobocza. Trasa oferuje wspaniałe widoki i
dreszczyk emocji podczas prowadzenia samochodu. Wjazd do miasta to jakby nagłe
przejście z dzikiej natury do cywilizacji. Urocze, westernowe domki wybudowane
po obu stronach drogi kryją w sobie sklepy, restauracje i punkty usługowe.
Znajdziecie tu organy na świeżym powietrzu, odciśnięte dłonie gwiazd westernów,
muzeum filmowe oraz wiele dziwnych przedmiotów wyeksponowanych w witrynach. A
wszystko to skryte w cieniu majestatycznych gór. Oczywiście w przenośni, jedyny
dostępny cień znajdował się wewnątrz budynków. Ciekawym miejscem w Sedonie jest
(pozostawiony na pamiątkę) zarys budynku, w którym mieszkali założyciele tego
miasteczka. Warunki mieli ciężkie, a chatkę można obejść w trzech krokach, była
tak mała. Ponoć miasto zawdzięcza swoją nazwę imieniu noszonemu przez żonę
pierwszego pioniera, który zawitał w te strony. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale
jedno jest pewne. Nie mogła mieć łatwej egzystencji. Trudna w uprawie ziemia,
ekstremalne warunki pogodowe, dzikie zwierzęta - wszystko to nie sprzyjało
długiemu życiu. Ale nie dziwi mnie, czemu wybrali akurat to miejsce. Widoki są
fantastyczne. W tym momencie żal moje serce ściska, bo po czasie okazało się,
że Sedona dysponuje świetnymi szlakami wspinaczkowymi, prowadzącymi w różne części
Red Rocks, z których nie skorzystałam. Po prostu nie byłam ich świadoma.
Niedawno z Internetu dowiedziałam się, jak wiele straciłam. Smutek.
 |
Droga do Sedony |
 |
Droga do Sedony |
 |
Różowy kaktus |
 |
Widok na Red Rocks |
 |
Ciekawe nazwisko ma plakatowy Calvin |
 |
Jedna z ulic Sedony |
W drodze z Sedony do Phoenix przejechałam przez Prescott i
uznałam, że jest to odpowiednie miejsce na postój. Zaparkowałam samochód przy
głównym placu miasta, zajmowanym przez gmach sądu. Wokół budynku znajdował się
skwer porośnięty olbrzymimi wiązami, pamiętającymi czasy Virgila Earpa, brata
sławnego Wyatta. Virgil mieszkał w Prescott tuż przed głośnymi wydarzeniami w
Tombstone, gościł u siebie także Doc'a Holliday'a. Tak na marginesie, zawsze
mnie zastanawiało, czemu strzelanina w O.K. Corral urosła do takiej legendy. To
chyba jeden z pierwszych przypadków obrazujących powstanie popkultury oraz
przedstawiający wpływ mediów na świadomość społeczeństwa. Tego typu wydarzeń w
XIX wieku w Arizonie było sporo, jednak akurat to pamiętają wszyscy. Dzięki
opisaniu strzelaniny w gazetach, broszurach i tanich książeczkach, cała Ameryka
żyła historią braci Earpów nie zważając na to, że od początku mocno rozmijała
się ona z prawdą. Ale dość tej dygresji, czas wrócić do Prescott. Miasto jest
dość duże, zamieszkałe przez około 40 tys. ludzi. Kiedyś było stolicą stanu,
dopóki tej roli nie przejęło od niego Tuscon. Jedna z głównych ulic, Whiskey
Row, jest również najbardziej historyczną. Można tam ugasić pragnienie w
najstarszej restauracji/barze w mieście: "The Palace". Sama ulica ma
bardzo ciekawą historię. Jej nazwa wywodzi się od licznych, wybudowanych wzdłuż
niej saloonów, gdzie whiskey lała się strumieniami, a ludzie nie przejmowali
się dobrym wychowaniem. Jeden ze stałych bywalców wpadł na genialny pomysł, by podpalić
wszystko w szaleńczym, pijackim zwidzie i tak też zrobił. Prescott płonęło
przez cztery dni, ocalało jedynie kilka budynków, reszta rozwiała się jak
popiół na wietrze. Po tym, jakże znamiennym wydarzeniu, miasto odbudowano, tym
razem z cegły, ograniczając liczbę spelunek do minimum. I w takiej właśnie
nowoczesnej zabudowie Prescott wkroczyło w XX wiek. Do dzisiaj utrzymało
przyjemny klimat i charakter.
 |
Jedna z ulic Prescott |
 |
Siedziba Masonerii |
W niewielkiej
odległości od Prescott możecie natrafić na Tuzigoot, czyli pozostałości po
pueblo wybudowanym przez plemię Sinagua. Miejsce to należy do obszarów objętych
ochroną Parków Narodowych, wstęp na jego teren jest zatem płatny. Nie jest to
jednak teren rezerwatu, więc cena wynosi jedyne 10 $. Temperatura na nagrzanych
kamieniach była zabójcza, ale wybudowana tuż obok sala wystawowa oferowała
klimatyzację i odpoczynek, nie mówiąc już o wiedzy. To właśnie w Tuzigoot
sfotografowałam smoczą jaszczurkę z poprzedniego
wpisu. Osada nie jest duża we
współczesnym rozumieniu, ale jak na tamte czasy była dość zaawansowana
technicznie i handlowo. Znajduje się na wzniesieniu górującym nad okolicą. Tuż
obok przepływa rzeka Verde, więc mieszkańcy mieli dostęp do świeżej wody. W
pobliżu znajdowały się również kopalnie soli, kamieni półszlachetnych i minerałów. Na terenie Tuzigoot znaleziono także
ozdoby z oceanicznych muszli, co świadczy o niezaprzeczalnym bogactwie Sinagua
i szerokich handlowych powiązaniach z innymi plemionami. Zdziwił mnie zatem
mocno fakt, że po trzystu latach prosperity postanowili oni powrócić do koczowniczego
trybu życia, porzucić całe swoje cywilizowane pueblo i ruszyć w świat,
zostawiając za sobą starców i osoby niedołężne. Jakby wybrali cofnięcie się,
zamiast dalszego rozwoju. Zaskoczyć może Was również czas, w jakim to
wydarzenie miało miejsce. Około 1400 roku! Nic dziwnego, że słuch o nich zaginął.
 |
Droga do Tuzigoot |
 |
Widok ze szczytu na osadę |
 |
Widok na dolinę |
 |
Panorama ze szczytu |
Po wyjeździe z Tuzigoot skierowałam się, już bez żadnych
przystanków, do Phoenix. Dotarłam tam około 23.00, jednak temperatura zamiast
spadać, była jeszcze wyższa. Wyjście z samochodu było jednocześnie wejściem do
piekarnika. I to o tej godzinie! Następnego ranka było jeszcze gorzej.
Wystarczyło parę sekund poza klimatyzowanym pokojem, żeby odechciewało się
czegokolwiek. Było 40°C!
Nic dziwnego, miasto znajduje się na terenie Pustyni Sonoran. Nie mam pojęcia,
jak 1,5 mln ludzi może mieszkać w tym miejscu na stałe. Ja miałam problem nawet
z oddychaniem. W planach było zwiedzanie, jednak trzeba je było zmodyfikować,
bo nie byłoby w tym nic przyjemnego. Poczytałam sobie jedynie o Phoenix w Internecie
i to mi wystarczyło. Przy okazji podjęłam decyzję, co do dalszych punktów na
mojej wycieczkowej mapie. I w ten oto sposób wyprawa do Death Valley została
anulowana. Jeśli nie byłam w stanie wytrzymać w 40°C, to co dopiero w prognozowanych
47°C w Dolinie Śmierci.
Trzeba mierzyć siły na zamiary, tego między innymi nauczyła mnie ta wycieczka. Dlatego
cały dzień w Phoenix spędziłam na basenie, chłodząc się w wodzie i pijąc dużo wody z lodem w cieniu licznych palm. Ależ to był przyjemny czas! Zwłaszcza po trudach
podróży, przeżyciach w Arches National Park i kiepskich rezerwatowych motelach.
Jednak żeby nie było, że jechałam do Phoenix na darmo, przejechałam przez
miasto samochodem. Kusiło mnie mocno, żeby pojechać jeszcze dalej, aż do
Mexicali (tak! ze względu na Death Proof i ścieżkę dźwiękową z tego filmu).
Jednak posiadana przeze mnie wiza mi to uniemożliwiła. Mogłabym
już nie wrócić z Meksyku, a tego bym nie chciała. Zadowoliłam się zatem Phoenix
i ruszyłam w górę mapy, do miejsca, którego nazwa powinna znaleźć się w niejednej
bajce. Ruszyłam do Skamieniałego Lasu.
 |
Kaktusy wróżące upał |
 |
Palm było w Phoenix mnóstwo |
 |
Panorama Phoenix |
 |
Dziwne... |
 |
Rozbudowa miasta |
51 year-old Research Assistant III Aurelie Ramelet, hailing from Burlington enjoys watching movies like Major League and Genealogy. Took a trip to Catalan Romanesque Churches of the Vall de BoíFortresses and Group of Monuments and drives a Alfa Romeo 6C 1750 Supercharged Gran Sport Spider. aktualnosci
OdpowiedzUsuń