piątek, 27 marca 2015

Wieczorny seans, czyli wino, koc i czekolada



Ostatnie zestawienie filmów cieszyło się sporym powodzeniem (Google Analytics nie kłamie), postanowiłam zatem wprowadzić na stałe tego rodzaju posty. Co jakiś czas będą się pojawiać na tym blogu nowe wpisy z różnego rodzaju recenzjami filmów. Może znajdziecie w nich coś dla siebie. Dzisiaj zajmę się ostatnio obejrzanymi filmami, które spełniają kryteria zawarte w tytule. Mianowicie idealnie pasują na miły wieczór spędzony pod kocem, z kieliszkiem wina w jednej ręce i czekoladą w drugiej. Będzie słodko - gorzko, z lekką domieszką humoru i chwilą zadumy.



Begin again / Zacznijmy od nowa


Mój ulubiony film ostatnich miesięcy. Autentycznie! Opowiada bardzo prostą historię. A jak wiadomo, właśnie takie są najlepsze. Wszystko zaczyna się od przypadkowego spotkania w barze. Ona (ze złamanym sercem i biletem powrotnym do domu) zostaje wyciągnięta na scenę podrzędnego pubu i zmuszona do zagrania najnowszej kompozycji. On, pijany i od paru godzin bezrobotny producent muzyczny, wchodzi akurat w tym momencie do baru i słyszy jej utwór. Zaprasza ją do współpracy i oferuje pomoc w zdobyciu kontraktu muzycznego. Rozpoczyna się ich dziwna, pełna muzyki podróż po Nowym Jorku. Znajomość odnosi zaskakujący skutek, można uznać, że nawet leczniczy. Wspólna praca pomaga im odzyskać utraconą wewnętrzną równowagę i spokój. Nie jest to historia miłosna, choć momentami może taką przypominać. To subtelna opowieść dotycząca kojącej siły kontaktów międzyludzkich. Opowiada o tym, że niezabliźnione rany na duszy mogą zostać zaleczone, a przeszłość może przestać być wyznacznikiem przyszłości. Nawet złamane serce potrafi się zregenerować. Zwykle nie bywam sentymentalna,  dlatego cały zapas tego uczucia zużyłam na "Begin again". I muszę przyznać, że było warto. Keira Knightley zagrała świetnie, choć uważam, że to Mark Ruffalo jest prawdziwą gwiazdą tego filmu. Świetnie łączy w swojej grze cechy człowieka złamanego, na skraju przepaści, z ojcowskim ciepłem i humorem. Jest fantastyczny. A ścieżka dźwiękowa! To dopiero cudeńko. Jeszcze nie słyszałam śpiewającej Keiry i od razu dodam, że zaskoczenie było nad wyraz pozytywne. Bardziej przypomina to mruczenie niż pełnowymiarowy śpiew, ale nie można odmówić mu nastrojowości. Motyw przewodni filmu opiera się na nagrywaniu utworów na żywo, w różnych częściach Nowego Jorku. Pomysł sprawdził się perfekcyjnie, czyniąc z miasta trzecią, pierwszoplanową postać.

Effie Grey

Gratka dla wielbicieli filmów kostiumowych. "Effie Gray" to biografia skupiająca się na losach tytułowej bohaterki, Euphemii Chalmers Millais, w czasie trwania jej małżeństwa z Johnem Ruskinem. Jak to zwykle w przypadku biografii bywa, nie miałam pojęcia kim są bohaterowie, dopóki nie przeczytałam o nich artykułu w Wikipedii. Co zatem skłoniło mnie do obejrzenia tego filmu? Osoba Emmy Thompson, która nie tylko w nim zagrała, ale także obraz wyprodukowała i napisała do niego scenariusz. W zasadzie wszystkie napisane przez nią scenariusze zamieniły się w filmy, które mi się spodobały. Tak było i tym razem. Nie zdradzę tajemnicy, jeśli opiszę fabułę, bo nie opiera się ona na sekrecie i zaskoczeniu. W wieku 11 lat Effie poznaje krytyka sztuki, Ruskina. Jest on od niej 10 lat starszy i traktuje jak swoją prywatną muzę. Pobierają się kilka lat później, jednak małżeństwo nie jest udane. Ba, nigdy nie zostanie nawet skonsumowane. Ruskin swoją niemoc (czy też niechęć, tego się nie dowiemy) wyładowuje dręcząc psychiczne swoją żonę. To wpędza Effie w depresję i apatię, z której nie ratuje jej nawet wyprawa do Wenecji. Dziewiętnastowieczna Anglia, skąd pochodzą bohaterowie, nie jest miejscem, w którym kobiety miały możliwość samodzielności czy rozwoju. Skazane na krępujący gorset konwenansów i moralności udziwnionej do granic możliwości, mają niewielkie szanse na polepszenie swojego bytu. To samo spotyka Effie. Jednak kiedy na jej drodze staje początkujący malarz, podopieczny Ruskina, odżywa w niej nadzieja. Wyjaśnię od razu, że nie jest to historia wielkiej miłości. To raczej opowieść o wyzwoleniu i emancypacji. O tym, że czasami trzeba swoje potrzeby postawić na pierwszym planie i o ukrytej sile, która potrafi pokonać ogromne przeszkody. Film opiera się na niedomówieniach, półsłówkach, ukradkowych spojrzeniach. I chyba to mnie w nim urzekło. Świetnie zagrała Dakota Fanning, choć to moja prywatna opinia, bo spotkałam się z różnymi zdaniami na temat jej występu. Według mnie film jest estetycznie urzekający i dysponujący pięknymi zdjęciami. Sporo w nim delikatnego smutku, a mimo to emanuje z niego kobieca siła. Chociażby z tych powodów jest godny uwagi.

Men women children / Mężczyźni, kobiety i dzieci

Nowy film Jasona Reitmana, reżysera "Up in the air" i "Juno", to lekko gorzkawy komediodramat. Film opowiada kilka równoległych historii, dotyczących tytułowych mężczyzn, kobiet i dzieci zamieszkujących to samo amerykańskie przedmieście. Ich ścieżki co jakiś czas się przecinają, powodując różnego rodzaju zawirowania w fabule. Było już sporo filmów wykorzystujących takie rozwiązanie. Tę produkcję wyróżnia głos Emmy Thompson, objaśniający z off-u zachowanie głównych postaci. Moje skojarzenie z filmami przyrodniczymi, gdzie Krystyna Czubówna czyta zza ekranu tekst i opisuje zachowanie zwierząt, było natychmiastowe.  Spojrzenie wszechwiedzącej istoty na życie bohaterów bywa komiczne. A że przyglądanie odbywa się przez lupę, nic dziwnego, że wszystko wydaje się być wyolbrzymione. Ale o tym za chwilę. Głównym wątkiem łączącym pokazane w filmie historie jest współczesna technologia i to, w jaki sposób wpłynęła i nadal wpływa na życie wszystkich ludzi. Przyznacie, że to temat mocno na czasie. Mamy tu więc nastolatka uzależnionego od stron porno, chłopaka namiętnie grającego w gry, małżeństwo wodzone na pokuszenie portalami randkowymi, matkę obsesyjnie dbającą o bezpieczeństwo córki w sieci, dziewczyny "pracujące" nad zrobieniem idealnego selfie, itd. Wszyscy zdają się być tak blisko siebie, bo przecież wystarczy wyciągnąć komórkę i wysłać wiadomość lub zadzwonić, a jednak są wręcz rozpaczliwie samotni i zdezorientowani. Zabieg lekkiego przerysowania ich problemów wydaje się celowy. Ze względu na płynność trwających zmian społecznych, trudno zauważyć je bez tego rodzaju "lupy". "Men women children" nie dorównuje poprzednim filmom Reitmana, ale ze względu na swoją tematykę jest godzien uwagi. Co ciekawe, występujący w filmie Adam Sandler nie stroi swoich głupkowatych min, ani się zbytnio nie wydurnia, po prostu gra. Efekt nie jest fantastyczny, ale ku mojemu sporemu zaskoczeniu można go bez bólu głowy oglądać.

Wish I was here / Gdybym tylko tu był

Pamiętacie "Powrót do Garden State"? Zwykli ludzie, zwykła historia, jednak film całkowicie niezwykły. "Wish I was here" jest dziełem tego samego reżysera i aktora. Po głośnym debiucie trochę o nim ucichło. Jego powrót na duży ekran nie jest może arcydziełem, ale jest wystarczająco dobry, by mi się spodobać. Film opowiada o bezrobotnym aktorze (w tej roli Braff), który w pewnym momencie swojego życia zostaje postawiony przed koniecznością krytycznego spojrzenia na swoje życie, pracę i rodzinę. Punktem zwrotnym staje się informacja o nieuleczalnej chorobie ojca. Temat sam w sobie jest ciężki, jednak podany został w bardzo lekkiej, nie depresyjnej formie. Główny bohater musi się jeszcze zmierzyć z kryzysem finansowym we własnym domu, oderwanym od świata bratem i własną frustracją wywołaną niekończącą się liczbą nieprzynoszących pracy przesłuchań. W skrócie: musi dorosnąć. Na jego szczęście może liczyć na pomoc rodziny: żony (jak zwykle sympatyczna Kate Hudson) oraz dwójki dzieci. Film jest dość zabawny, bardziej w stylu ciepłego uśmiechu niż śmiechu na pełne gardło, ale to wystarczy by wprawić w dobry nastrój. Nawet podejście do śmierci, mimo że przepełnione smutkiem, nie jest pozbawione ironii. I choć z jednej strony można odnieść wrażenie, że wszystkie piętrzące się przed bohaterami problemy zostają pod koniec zbyt łatwo rozwiązane, to jednak happy end  nie jest ciężkostrawny. To po prostu taki rodzaj filmu. Ciepły, zabawny i niosący pozytywne przesłanie. Czasami warto taki obejrzeć, na poprawę humoru. Dodatkowym smaczkiem jest występ Jima Parsonsa, czyli Sheldona z Teorii Wielkiego Podrywu. W "Gdybym tylko tu był" stara się on o angaż w filmie science fiction, co samo w sobie jest puszczeniem oka do widza. Miło było go zobaczyć poza serialową rolą. Z ciekawostek dodam jeszcze, że pieniądze na sfinansowanie tego filmu zostały zebrane na kickstarterze. Niech żyje Internet!

2 komentarze:

  1. Begin again i Wish I Was Here widziałam, wspominam je dobrze (pierwszy za fajny muzyczny klimat, drugi - bo uwielbiam Zaca Braffa :). że też nie słyszałam wcześniej o Effie Gray! to aż dziwne, bo filmów o sztuce i artystach staram się nie przegapiać, a Dakota jest chyba moją ulubioną aktorką młodego pokolenia. wniosek: do nadrobienia! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O Effie mogłaś nie usłyszeć ze względu na problemy Emmy Thompson z posądzeniami o plagiat scenariusza. Oba pozwy zostały oddalone, wyroki zostały orzeczone na jej korzyść. Jednak w związku z powyższym nie reklamowano filmu, a nawet wycofano go z festiwalu Mill Valley Film w Kalifornii, gdzie miał mieć swoją premierę. I w ten oto sposób świetny film musiał czekać aż dwa lata na rzeczywistą premierę. Ech...

      Usuń