Zwykło się mawiać, że potrzeba jest matką wynalazków. Cóż, w mądrościach ludowych zwykle kryje się sporo prawdy. Mogłam się o tym przekonać jakiś czas temu, kiedy w niespodziewanych okolicznościach musiałam zmierzyć się z nagłą potrzebą posiadania etui na tablet. Czasu było niewiele, bo tylko jeden przedwyjazdowy wieczór. Materiałów brak. Jedyne co posiadałam, to pomysł i bliskość jednego z marketów otwartych do późnego wieczoru.
Tak tak, Biedronka mnie nie zawiodła. Kupiłam bardzo przyjemny w dotyku materiał, trochę przypominający gąbkę. Cokolwiek to było, miałam pewność, że dobrze spełni funkcję ochronną i amortyzującą. Wykroiłam wzór i zabrałam się do pracy. Jednak już od początku nie wszystko chciało iść zgodnie z planem. Mogłabym całą odpowiedzialność zrzucić na złośliwość rzeczy martwych, jednak prawda jest taka, że miałam za mało czasu na przemyślenie całego procesu twórczego i przygotowanie się do niego. Ale zacznę od początku.
Zszyłam czarną warstwę materiału z czerwoną, dzięki czemu etui zyskało +5 do odporności. Użyłam ściegu mostkowego, co przywołało wspomnienia z zajęć technicznych z podstawówki i sprawiło, że przez chwilkę poczułam się staro. Szybko jednak otrząsnęłam się z tego paskudnego melancholijnego stanu i przystąpiłam do połączenia gotowych części składowych pokrowca. W międzyczasie skończyła mi się czarna nitka. a nawet resztka czerwonej. Przeklinając w duchu minimalizm podróżnych zestawów do szycia, zabrałam się za obszywanie dziurki na guzik nicią koloru ciemnobrązowego. Różnica jest niezauważalna, całe szczęście, ale w tym momencie zdążyłam się już na siebie zezłościć. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że prawdziwe wyzwanie dopiero przede mną. Wyzwaniem tym okazał się niepozorny, jednak niezbędny: guzik. Mogłoby się wydawać, że to drobnostka. Ha! Nie moglibyście być w większym błędzie. Znalezienie nieużywanego guzika zajęło mi więcej czasu niż chciałabym przyznać.
Do stanu wewnętrznej harmonii powróciłam po chwili, kiedy przewinęłam gotowe etui na drugą stronę i przetestowałam jego zdatność do użytku. Tablet bez problemu dał się wsunąć i wysunąć, guzik działał jak należy, więc poczułam się usatysfakcjonowana. Nie starczyło mi czasu na dodatkowe upiększenia. Stwierdziłam zatem, że w prostocie siła i darowałam sobie naszywanie czegokolwiek więcej. Może za jakiś czas powprowadzam niewielkie zmiany, ale najpierw czeka mnie wyprawa do pasmanterii i kupno zestawu nici.
Efekt mojej wieczornej pracy możecie obejrzeć poniżej. Czas trwania projektu: 3 godziny (wliczając w to piętnastominutowe złorzeczenia na brak nitki, melancholijną zadumę nad istotą czasu, guzikową ekspedycję poszukiwawczą i przerwę na herbatę). Cena materiałów: 6 zł. Uczucie satysfakcji: bezcenne.
Zszyłam czarną warstwę materiału z czerwoną, dzięki czemu etui zyskało +5 do odporności. Użyłam ściegu mostkowego, co przywołało wspomnienia z zajęć technicznych z podstawówki i sprawiło, że przez chwilkę poczułam się staro. Szybko jednak otrząsnęłam się z tego paskudnego melancholijnego stanu i przystąpiłam do połączenia gotowych części składowych pokrowca. W międzyczasie skończyła mi się czarna nitka. a nawet resztka czerwonej. Przeklinając w duchu minimalizm podróżnych zestawów do szycia, zabrałam się za obszywanie dziurki na guzik nicią koloru ciemnobrązowego. Różnica jest niezauważalna, całe szczęście, ale w tym momencie zdążyłam się już na siebie zezłościć. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że prawdziwe wyzwanie dopiero przede mną. Wyzwaniem tym okazał się niepozorny, jednak niezbędny: guzik. Mogłoby się wydawać, że to drobnostka. Ha! Nie moglibyście być w większym błędzie. Znalezienie nieużywanego guzika zajęło mi więcej czasu niż chciałabym przyznać.
Do stanu wewnętrznej harmonii powróciłam po chwili, kiedy przewinęłam gotowe etui na drugą stronę i przetestowałam jego zdatność do użytku. Tablet bez problemu dał się wsunąć i wysunąć, guzik działał jak należy, więc poczułam się usatysfakcjonowana. Nie starczyło mi czasu na dodatkowe upiększenia. Stwierdziłam zatem, że w prostocie siła i darowałam sobie naszywanie czegokolwiek więcej. Może za jakiś czas powprowadzam niewielkie zmiany, ale najpierw czeka mnie wyprawa do pasmanterii i kupno zestawu nici.
Efekt mojej wieczornej pracy możecie obejrzeć poniżej. Czas trwania projektu: 3 godziny (wliczając w to piętnastominutowe złorzeczenia na brak nitki, melancholijną zadumę nad istotą czasu, guzikową ekspedycję poszukiwawczą i przerwę na herbatę). Cena materiałów: 6 zł. Uczucie satysfakcji: bezcenne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz