Co jakiś czas zdarza mi
się natrafić na filmową perełkę, którą z błahych przyczyn pominęłam podczas jej
premiery. Zastanawiam się wtedy ile jeszcze innych wspaniałości przeszło mi
koło nosa przez jakieś moje dziwne uprzedzenia. Zapewne wiele. Ten wpis będzie
dotyczył kilku wybranych pozycji z listy cudownie albo przypadkowo obejrzanych
filmów 2014 roku. Te cztery przyszły mi do głowy od razu. Przy okazji zastanowiłam się poważnie nad przyczyną
odrzucania przeze mnie niektórych produkcji na etapie selekcji. Wnioski nie są budujące, więc będę musiała nad sobą popracować. Ale o tym później. Zaczynamy!
White bird in a
blizzard / Biały ptak w zamieci
Głównym powodem, który
nieomal przesądził o odłożeniu tego filmu na półkę o nazwie: "do obejrzenia
nigdy" był jego plakat. Sami przyznacie, że jest autentycznie beznadziejny.
Przy okazji znajduje się na nim powód numer dwa mojej początkowej niechęci:
Shailene Woodley. Ile filmów w jednym roku można nakręcić?! Jej twarz lekko mi
się już przejadła. Stwierdziłam jednak, że wszystkie filmy z jej udziałem
uznałam za udane, więc może warto dać jej kolejną szansę. Podobało mi się zwłaszcza
"The spectacular now"/"Cudowne tu i teraz". Szeroko
reklamowana "Gwiazd naszych wina" też była poprawna, choć nie lubię
filmów nastawionych nachalnie na wyciskanie łez. Mierżą mnie po prostu.
Ostatecznie do "Białego ptaka w zamieci" przekonała mnie występująca
w nim Eva Green. Ależ ona gra! Ale o tym za chwilę, najpierw słów kilka o
fabule. Akcja rozgrywa się z latach 80. XX wieku. Świetnie dobrana muzyka i
kostiumy stanowią dodatkowe smaczki, podkreślające oryginalność tej dekady. Film obraca się wokół zniknięcia matki
siedemnastoletniej Kat Connors (Shailene Woodley). Liczne retrospektywy i senne
wizje jeszcze mocniej gmatwają i tak mocno zawikłaną sprawę. Bardziej niż na
samym zniknięciu skupiono się na oddziaływaniu tego wydarzenia na dojrzewającą
dziewczynę. Oraz na wpływie jaki mogą wywrzeć toksyczne więzi rodzinne,
zwłaszcza między matką a córką. I tutaj pojawia się Eva Green jako rozchwiana
emocjonalnie matka. Jest zdesperowaną gospodynią domową, niegdyś piękną, teraz
wtłoczoną w wąskie ramy domowych obowiązków, gardzącą swoim mężem i
niezaspokojoną uczuciowo. Oglądałam ją z nieskrywanym zachwytem. Potrafi w jednej
scenie być zarówno rozczulająca jak i jędzowata. Jej rola to perełka. Drugą
perełką jest niesamowity zwrot akcji. Pod koniec filmu następuje coś, czego
zupełnie się nie spodziewałam i co autentycznie mnie zaskoczyło. Rzadko mnie to
ostatnio spotyka, więc tym bardziej
byłam pod wrażeniem. Kiedy już udało mi się wyjść z szoku stwierdziłam, że
przecież to tak wiele wyjaśnia i pasuje jak ulał. Jak mogłam sama na to nie
wpaść? I nagle z filmu, którego miałam nie obejrzeć, powstał film, który
obejrzałam dwukrotnie. Za drugim razem wiedziałam już na co zwracać uwagę, by
odkryć wskazówki i smaczki, których wcześniej nie dostrzegłam.
Laggies
Ten film miał trafić do
folderu "Jeśli będzie ci się nudzić". Lubię filmy z Keirą Knightley,
jednak w zeszłym roku widziałam ich już wiele, więc postanowiłam akurat ten
sobie odpuścić. Sytuacja podobna jak w przypadku Shailene Woodley. Zmęczenie
materiału. Okazało się jednak, że odpowiedni nastrój ogarnął mnie szybciej niż
nadejście nudy. Obejrzałam zatem "Laggies" i z czystym sumieniem mogę
go polecić jako przyjemną rozrywkę, idealną na wieczorny seans bez wina, za to
z ulubionymi słodkościami. Tak. Z typologicznego punktu widzenia jest to
komedia romantyczna. Choć nietypowa, to jednak wpisuje się w ten gatunek.
Główną bohaterką jest dziewczyna, mniej więcej trzydziestoletnia, żyjąca w
zawieszeniu pomiędzy beztroską dzieciństwa a dorosłością. Po ukończeniu studiów
zabrakło jej chęci i determinacji by wkroczyć w normalne życie. Jednak sytuacja się zmienia, gdy na przyjęciu weselnym swoich przyjaciół z czasów szkolnych jest świadkiem wydarzenia, które rozbija w puch jej poglądy na trwałość związków. Przy okazji jej wieloletni chłopak jej się oświadcza. Żeby uniknąć odpowiedzi i konieczności rozmowy, postanawia na parę dni zniknąć. W dość dziwnych
okolicznościach poznaje lekko zagubioną licealistkę, z którą łączy ją o wiele
więcej niż z własnymi przyjaciółmi. I... postanawia u niej zamieszkać. W zasadzie jest to opowieść o dorastaniu i
nauce podejmowania decyzji oraz brania za nie odpowiedzialności. Fabuła jest
prosta i dość przewidywalna, ale za to urzekająca. Dużym plusem jest rola Sama Rockwella.
Jest zabawny w roli lekko zgorzkniałego, rozwiedzionego i pozbawionego złudzeń ojca
nastolatki. Keira Knightley zagrała na zwyczajowym, wysokim poziomie, zatem podsumowując:
niby nic szczególnego a przyjemnie się ogląda. Czasami na takie filmy ma się po prostu ochotę.
Whiplash
Chyba bym sobie nie
wybaczyła, gdybym nie obejrzała tego filmu. Jest po prostu fantastyczny.
Powody, dla których prawie go ominęłam? Pierwszym z nich jest
"Birdman". Oba filmy są oscarowe, oba mniej lub bardziej powiązane są
z jazzem, jednak "Birdman" nie spodobał mi się na tyle, że porzuciłam
dalsze plany związane z obejrzeniem wielkich wygranych zeszłorocznej gali. Odechciało
mi się tak bardzo oglądać jakiekolwiek filmy, że przez blisko miesiąc nie
obejrzałam absolutnie nic. A wszystko przez najlepszy film 2014 roku. Kto by
pomyślał. Powodem numer dwa moich początkowych oporów przed obejrzeniem
"Whiplash" było to, że zaliczam się do grona wzrokowców, więc
automatycznie skreśliłam go z powodu plakatu. Jak widać, staram się oduczyć
tego okropnego nawyku. Zmieniłam zdanie dopiero po wysłuchaniu ścieżki
dźwiękowej do filmu. Zatem od trochę dziwnej strony, ale jednak trafiłam przed
ekran i obejrzałam "Whiplash". Film rzucił mnie na kolana. Nie ma w
nim żadnej słabej strony, jest po prostu genialny. Jest to historia ucznia
dążącego do perfekcji i nauczyciela poszukującego materiału na mistrza. Może
się wydawać, że to typowa historia o zawziętości i dążeniu do celu mimo przeszkód
i trudności. Jednak to bardzo mylące wrażenie. Tutaj nic nie jest oczywiste ani
proste, film zatopiony jest w
dwuznacznościach, zarówno fabularnych jak i moralnych. Od strony psychologicznej
jest to pierwszorzędny dramat, każący zastanowić się nad ceną talentu i
sukcesu. Nie chcę Wam zdradzać żadnych szczegółów fabuły, żebyście sami mogli
przeżywać jej emocjonalne rozedrganie. Powiem jedynie, że zależność uczeń -
mistrz jest tutaj przedstawiona w sposób bardzo radykalny i bezpretensjonalny.
W tym filmie nic nie jest czarno-białe, nic nie jest przewidywalne. Nawet bycie
muzykiem nie wiąże się z jakimkolwiek splendorem. To ciężka praca przy
krwawiących palcach i rozbijanych w drzazgi pałeczkach. I jak to jest zagrane!
Postać nauczyciela, w którą wcielił się J.K. Simmons będzie mi się śniła w koszmarach. Jest
gorszy od sierżanta Hartmana z "Full Metal Jacket". Ale Miles Teller jako uczeń wcale nie ustępuje mu pola. Co ciekawe, we wszystkich scenach związanych z grą
na perkusji występuje osobiście. To jego dłonie trzymają pałeczki i to jego
wykonania stanowią ścieżkę dźwiękową "Whiplash". Chłopak jest po
prostu niesamowity. Tak na marginesie: perkusja zawsze była jednym z moich
ulubionych instrumentów, jednak po tym filmie urosła do rangi wprost boskiej.
Lewiatan
Mój stosunek do rosyjskich
filmów jest ambiwalentny. Trudno jest mi się zdecydować na obejrzenie więcej niż
dwóch rocznie. Zwykle seans poprzedza usilne przełamywanie się i sprawdzanie
internetowych recenzji. Jeśli jestem pewna, że to nie propagandowe nudy w stylu
nieszczęsnego "Stalingradu", wtedy zaopatruję się w poduszkę do
zakrywania oczu i oglądam. Poduszka jest konieczna, w razie gdyby okazało się,
że film tematycznie jest zbliżony do "Ładunku 200". Wiem, że to
dziecinne, ale bez poduszki nie podchodzę do rosyjskiej kinematografii. Tym
razem na korzyść "Lewiatana" przemawiał zarówno zachwyt zachodnich
krytyków jak i niechęć ich rosyjskich odpowiedników. Film opowiada historię
upadku Koli, dojrzałego mężczyzny mieszkającego wraz z rodziną w starym domu na
Półwyspie Kolskim. Miejsce to od pokoleń należy do jego rodziny, jednak na
skutek działań lokalnych władz ma mu zostać odebrane a dom zburzony. Nie godząc
się z decyzjami podejmowanymi ponad jego głową, zatrudnia swojego kumpla z
wojska jako adwokata i stara się na drodze sądowej dowieść swoich racji. W zasadzie
film jest przejmującym opisem skorumpowanej na wskroś rosyjskiej duszy. Z góry
skazana na porażkę krucjata przeciw władzy i cerkwi jest umiejscowiona w pięknej scenerii. Zestawienie czynnika ludzkiego z naturą jeszcze wyraźniej
podkreśla ludzką małość i niedoskonałość. Hiobowy los Koli nie niesie ze sobą w
zasadzie żadnego pokrzepienia. Wśród mnóstwa odniesień do literatury i
biblijnych przypowieści mnożą się delikatne światełka nadziei na odmianę losu,
jednak są to złudne omamy. A koniec filmu jest wprost przygnębiający. Może
właśnie dzięki tej brutalnej szczerości w opisie rosyjskiej współczesności jest
to naprawdę wielkie kino.
Po przeczytaniu Twoich recenzji (tych pochlebnych oczywiście) mam ochotę natychmiast siadać przed ekranem!
OdpowiedzUsuńA dziękuję, dziękuję :) od razu się poczułam podbudowana :D
Usuń