czwartek, 11 czerwca 2015

4 filmy z 2014 roku, które warto obejrzeć, a które łatwo było przegapić


Co jakiś czas zdarza mi się natrafić na filmową perełkę, którą z błahych przyczyn pominęłam podczas jej premiery. Zastanawiam się wtedy ile jeszcze innych wspaniałości przeszło mi koło nosa przez jakieś moje dziwne uprzedzenia. Zapewne wiele. Ten wpis będzie dotyczył kilku wybranych pozycji z listy cudownie albo przypadkowo obejrzanych filmów 2014 roku. Te cztery przyszły mi do głowy od razu. Przy okazji zastanowiłam się poważnie nad przyczyną odrzucania przeze mnie niektórych produkcji na etapie selekcji. Wnioski nie są budujące, więc będę musiała nad sobą popracować. Ale o tym później. Zaczynamy!



White bird in a blizzard / Biały ptak w zamieci

Głównym powodem, który nieomal przesądził o odłożeniu tego filmu na półkę o nazwie: "do obejrzenia nigdy" był jego plakat. Sami przyznacie, że jest autentycznie beznadziejny. Przy okazji znajduje się na nim powód numer dwa mojej początkowej niechęci: Shailene Woodley. Ile filmów w jednym roku można nakręcić?! Jej twarz lekko mi się już przejadła. Stwierdziłam jednak, że wszystkie filmy z jej udziałem uznałam za udane, więc może warto dać jej kolejną szansę. Podobało mi się zwłaszcza "The spectacular now"/"Cudowne tu i teraz". Szeroko reklamowana "Gwiazd naszych wina" też była poprawna, choć nie lubię filmów nastawionych nachalnie na wyciskanie łez. Mierżą mnie po prostu. Ostatecznie do "Białego ptaka w zamieci" przekonała mnie występująca w nim Eva Green. Ależ ona gra! Ale o tym za chwilę, najpierw słów kilka o fabule. Akcja rozgrywa się z latach 80. XX wieku. Świetnie dobrana muzyka i kostiumy stanowią dodatkowe smaczki, podkreślające oryginalność tej dekady.  Film obraca się wokół zniknięcia matki siedemnastoletniej Kat Connors (Shailene Woodley). Liczne retrospektywy i senne wizje jeszcze mocniej gmatwają i tak mocno zawikłaną sprawę. Bardziej niż na samym zniknięciu skupiono się na oddziaływaniu tego wydarzenia na dojrzewającą dziewczynę. Oraz na wpływie jaki mogą wywrzeć toksyczne więzi rodzinne, zwłaszcza między matką a córką. I tutaj pojawia się Eva Green jako rozchwiana emocjonalnie matka. Jest zdesperowaną gospodynią domową, niegdyś piękną, teraz wtłoczoną w wąskie ramy domowych obowiązków, gardzącą swoim mężem i niezaspokojoną uczuciowo. Oglądałam ją z nieskrywanym zachwytem. Potrafi w jednej scenie być zarówno rozczulająca jak i jędzowata. Jej rola to perełka. Drugą perełką jest niesamowity zwrot akcji. Pod koniec filmu następuje coś, czego zupełnie się nie spodziewałam i co autentycznie mnie zaskoczyło. Rzadko mnie to ostatnio spotyka,  więc tym bardziej byłam pod wrażeniem. Kiedy już udało mi się wyjść z szoku stwierdziłam, że przecież to tak wiele wyjaśnia i pasuje jak ulał. Jak mogłam sama na to nie wpaść? I nagle z filmu, którego miałam nie obejrzeć, powstał film, który obejrzałam dwukrotnie. Za drugim razem wiedziałam już na co zwracać uwagę, by odkryć wskazówki i smaczki, których wcześniej nie dostrzegłam.

Laggies

Ten film miał trafić do folderu "Jeśli będzie ci się nudzić". Lubię filmy z Keirą Knightley, jednak w zeszłym roku widziałam ich już wiele, więc postanowiłam akurat ten sobie odpuścić. Sytuacja podobna jak w przypadku Shailene Woodley. Zmęczenie materiału. Okazało się jednak, że odpowiedni nastrój ogarnął mnie szybciej niż nadejście nudy. Obejrzałam zatem "Laggies" i z czystym sumieniem mogę go polecić jako przyjemną rozrywkę, idealną na wieczorny seans bez wina, za to z ulubionymi słodkościami. Tak. Z typologicznego punktu widzenia jest to komedia romantyczna. Choć nietypowa, to jednak wpisuje się w ten gatunek. Główną bohaterką jest dziewczyna, mniej więcej trzydziestoletnia, żyjąca w zawieszeniu pomiędzy beztroską dzieciństwa a dorosłością. Po ukończeniu studiów zabrakło jej chęci i determinacji by wkroczyć w normalne życie. Jednak sytuacja się zmienia, gdy na przyjęciu weselnym swoich przyjaciół z czasów szkolnych jest świadkiem wydarzenia, które rozbija w puch jej poglądy na trwałość związków. Przy okazji jej wieloletni chłopak jej się oświadcza. Żeby uniknąć odpowiedzi i konieczności rozmowy, postanawia na parę dni zniknąć. W dość dziwnych okolicznościach poznaje lekko zagubioną licealistkę, z którą łączy ją o wiele więcej niż z własnymi przyjaciółmi. I... postanawia u niej zamieszkać. W zasadzie jest to opowieść o dorastaniu i nauce podejmowania decyzji oraz brania za nie odpowiedzialności. Fabuła jest prosta i dość przewidywalna, ale za to urzekająca. Dużym plusem jest rola Sama Rockwella. Jest zabawny w roli lekko zgorzkniałego, rozwiedzionego i pozbawionego złudzeń ojca nastolatki. Keira Knightley zagrała na zwyczajowym, wysokim poziomie, zatem podsumowując: niby nic szczególnego a przyjemnie się ogląda. Czasami na takie filmy ma się po prostu ochotę.

Whiplash

Chyba bym sobie nie wybaczyła, gdybym nie obejrzała tego filmu. Jest po prostu fantastyczny. Powody, dla których prawie go ominęłam? Pierwszym z nich jest "Birdman". Oba filmy są oscarowe, oba mniej lub bardziej powiązane są z jazzem, jednak "Birdman" nie spodobał mi się na tyle, że porzuciłam dalsze plany związane z obejrzeniem wielkich wygranych zeszłorocznej gali. Odechciało mi się tak bardzo oglądać jakiekolwiek filmy, że przez blisko miesiąc nie obejrzałam absolutnie nic. A wszystko przez najlepszy film 2014 roku. Kto by pomyślał. Powodem numer dwa moich początkowych oporów przed obejrzeniem "Whiplash" było to, że zaliczam się do grona wzrokowców, więc automatycznie skreśliłam go z powodu plakatu. Jak widać, staram się oduczyć tego okropnego nawyku. Zmieniłam zdanie dopiero po wysłuchaniu ścieżki dźwiękowej do filmu. Zatem od trochę dziwnej strony, ale jednak trafiłam przed ekran i obejrzałam "Whiplash". Film rzucił mnie na kolana. Nie ma w nim żadnej słabej strony, jest po prostu genialny. Jest to historia ucznia dążącego do perfekcji i nauczyciela poszukującego materiału na mistrza. Może się wydawać, że to typowa historia o zawziętości i dążeniu do celu mimo przeszkód i trudności. Jednak to bardzo mylące wrażenie. Tutaj nic nie jest oczywiste ani proste, film zatopiony jest  w dwuznacznościach, zarówno fabularnych jak i moralnych. Od strony psychologicznej jest to pierwszorzędny dramat, każący zastanowić się nad ceną talentu i sukcesu. Nie chcę Wam zdradzać żadnych szczegółów fabuły, żebyście sami mogli przeżywać jej emocjonalne rozedrganie. Powiem jedynie, że zależność uczeń - mistrz jest tutaj przedstawiona w sposób bardzo radykalny i bezpretensjonalny. W tym filmie nic nie jest czarno-białe, nic nie jest przewidywalne. Nawet bycie muzykiem nie wiąże się z jakimkolwiek splendorem. To ciężka praca przy krwawiących palcach i rozbijanych w drzazgi pałeczkach. I jak to jest zagrane! Postać nauczyciela, w którą wcielił się J.K. Simmons będzie mi się śniła w koszmarach. Jest gorszy od sierżanta Hartmana z "Full Metal Jacket". Ale Miles Teller jako uczeń wcale nie ustępuje mu pola. Co ciekawe, we wszystkich scenach związanych z grą na perkusji występuje osobiście. To jego dłonie trzymają pałeczki i to jego wykonania stanowią ścieżkę dźwiękową "Whiplash". Chłopak jest po prostu niesamowity. Tak na marginesie: perkusja zawsze była jednym z moich ulubionych instrumentów, jednak po tym filmie urosła do rangi wprost boskiej.

Lewiatan

Mój stosunek do rosyjskich filmów jest ambiwalentny. Trudno jest mi się zdecydować na obejrzenie więcej niż dwóch rocznie. Zwykle seans poprzedza usilne przełamywanie się i sprawdzanie internetowych recenzji. Jeśli jestem pewna, że to nie propagandowe nudy w stylu nieszczęsnego "Stalingradu", wtedy zaopatruję się w poduszkę do zakrywania oczu i oglądam. Poduszka jest konieczna, w razie gdyby okazało się, że film tematycznie jest zbliżony do "Ładunku 200". Wiem, że to dziecinne, ale bez poduszki nie podchodzę do rosyjskiej kinematografii. Tym razem na korzyść "Lewiatana" przemawiał zarówno zachwyt zachodnich krytyków jak i niechęć ich rosyjskich odpowiedników. Film opowiada historię upadku Koli, dojrzałego mężczyzny mieszkającego wraz z rodziną w starym domu na Półwyspie Kolskim. Miejsce to od pokoleń należy do jego rodziny, jednak na skutek działań lokalnych władz ma mu zostać odebrane a dom zburzony. Nie godząc się z decyzjami podejmowanymi ponad jego głową, zatrudnia swojego kumpla z wojska jako adwokata i stara się na drodze sądowej dowieść swoich racji. W zasadzie film jest przejmującym opisem skorumpowanej na wskroś rosyjskiej duszy. Z góry skazana na porażkę krucjata przeciw władzy i cerkwi jest umiejscowiona w pięknej scenerii. Zestawienie czynnika ludzkiego z naturą jeszcze wyraźniej podkreśla ludzką małość i niedoskonałość. Hiobowy los Koli nie niesie ze sobą w zasadzie żadnego pokrzepienia. Wśród mnóstwa odniesień do literatury i biblijnych przypowieści mnożą się delikatne światełka nadziei na odmianę losu, jednak są to złudne omamy. A koniec filmu jest wprost przygnębiający. Może właśnie dzięki tej brutalnej szczerości w opisie rosyjskiej współczesności jest to naprawdę wielkie kino.

2 komentarze:

  1. Po przeczytaniu Twoich recenzji (tych pochlebnych oczywiście) mam ochotę natychmiast siadać przed ekranem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A dziękuję, dziękuję :) od razu się poczułam podbudowana :D

      Usuń