"Łódź."
Mruknęłam pod nosem cicho, acz dobitnie, cytując Adasia Miauczyńskiego. Po prostu nie mogłam się powstrzymać. Ci, którzy oglądali "Nic śmiesznego" wiedzą, co mam na
myśli. Wszystko przez to, że postanowiłam
trochę poszerzyć obszar wycieczek krajoznawczych i zapuścić się w rejony
województwa łódzkiego. Jednak do jego stolicy nie dotarłam. Pozostałam na
peryferiach bliższych Dolnemu Śląskowi. Czasami natrafić tam można na porywające
i niezwykłe wydarzenia umiejscowione w pięknych sceneriach. Może zatem warto rozpocząć nowy cykl:
odkrywanie Łódzkiego? Kto wie... pomysł wart zastanowienia. Ale na razie skupię
się na opisie ostatniego wyjazdu. I zacznę bez owijania w bawełnę.
Wybuchy, dym, krzyki i strzały, huk eksplozji! Powstańcy
skryci w lasach, Rosjanie odpalający armatki, chłopki broniące wójta... słowem:
działo się! A wszystko to w ramach rekonstrukcji bitwy z powstania styczniowego
w Parcicach. Na teren dawnego parku dworskiego zjechali się pasjonaci odtwarzania
potyczek z przeszłości, a ja miałam okazję ich wszystkich oglądać w akcji.
Wyglądali bardzo profesjonalnie, zwłaszcza kostiumy mieli pierwszorzędne. Natomiast
nad stroną pirotechniczną czuwali profesjonalni wojskowi saperzy. Całe
przedsięwzięcie zorganizował klub
regionalno-historyczny "Gloria Victis", w ramach akcji "Śladami
Franciszka Parczewskiego i Józefa Oxińskiego". Przy okazji dodam tylko, że
takie starcia faktycznie miały miejsce w okolicy, np. w Starym Ochędzynie czy Rudnikach.
Jednak wybór Parcic jako miejsca inscenizacji był idealny. Wyobraźcie to sobie: piękny
rozległy park otacza malownicze ruiny typowo polskiego dworku, a chroniące
przed słońcem stare olbrzymie platany i dęby pamiętają zapewne jeszcze bardziej
zamierzchłe czasy niż rok 1863. Do tematu dworku jeszcze wrócę, najpierw zajmę
się samą bitwą.
Pierwszy raz brałam udział w tego rodzaju inscenizacji i
przyznam, że bardzo mi się podobało. W szkołach zwykle uczy się o historii Polski w sposób niepasjonujący, dodatkowo mało uwagi poświęcając małym ojczyznom, czyli najbliższym stronom, niekoniecznie wielkomiejskim. Najwyraźniej członkowie "Gloria Victis" postanowili coś w tej sprawie zmienić. Co ciekawe, ich zaangażowanie wydało mi się jakoś dziwnie budujące, pomimo nieszczęsnej nazwy ich klubu. Nie sądzicie, że zbyt często sami siebie stygmatyzujemy jako przegranych? Bezustannie wspominamy porażki. Czy nie lepiej byłby nazwać się "Gloria Victoribus"? Choć faktycznie, w przypadku powstania styczniowego trudno mówić o byciu zwycięzcą, to jednak słowo często lubi stawać się ciałem. Może warto by zastosować taktykę "fake it 'till you make it"?
Koniec dygresji, wracam do Parcic: mając przed sobą tak odmienne podejście do tematu historii, biegałam jak szalona od jednego krańca parku do drugiego, starając się nadążyć za akcją. W tło historyczne wprowadził mnie z offu mocno podekscytowany lektor, który opisywał także wszystkie toczące się wydarzenia. Dzięki niemu, nawet gdy byłam w części polskiej, gdzie wojsko usiłowało zaprowadzić porządek wśród chłopów, wiedziałam, co dzieje się po drugiej stronie, w części rosyjskiej. A działo się sporo!
Koniec dygresji, wracam do Parcic: mając przed sobą tak odmienne podejście do tematu historii, biegałam jak szalona od jednego krańca parku do drugiego, starając się nadążyć za akcją. W tło historyczne wprowadził mnie z offu mocno podekscytowany lektor, który opisywał także wszystkie toczące się wydarzenia. Dzięki niemu, nawet gdy byłam w części polskiej, gdzie wojsko usiłowało zaprowadzić porządek wśród chłopów, wiedziałam, co dzieje się po drugiej stronie, w części rosyjskiej. A działo się sporo!
Zacznę od początku. Najpierw
oddział Oxińskiego musiał uporać się z wójtem zdrajcą i broniącymi go chłopkami. Później nastąpiło przegrupowanie i oczekiwanie na bitwę. Wojska rosyjskie
wytoczyły działka, oddziały strzelców rozpoczęły atak, huknęły muszkiety, siwy
dym przesłonił widok. Słychać było tylko głos dowódcy, który z wysokości
końskiego grzbietu wykrzykiwał rozkazy. Wtedy, przy akompaniamencie
"zdrowasiek", ruszyli kosynierzy. Wystrzały z wymierzonych w nich
działek spowodowały sporo strat po stronie powstańców (przy okazji tworząc dramatyczne rozbryzgi
ziemi). Podczas ataku kosynierów, muszkieterzy usiłowali oflankować Rosjan. Akcja zakończyła się sukcesem i pozwoliła dotrzeć żołnierzom do bezbronnej w tej sytuacji rosyjskiej artylerii, która siała największe spustoszenie w polskich szeregach. Bitwa zakończyła się pozornym wycofaniem do lasu wojsk rosyjskich,
jednak z chwilą, gdy oddział Parczewskiego opuścił wioskę, nastąpił ich
natychmiastowy powrót. I znów ucierpieli chłopi, jak to zwykle bywało. Po zakończeniu działań wojennych na pole bitwy weszły żałobnice, by zebrać ciała zabitych.
Kiedy inscenizacja dobiegła końca, można było spróbować wojskowej grochówki i odpocząć w piknikowej atmosferze. Zbyt długo w miejscu jednak nie usiedziałam. Poszłam obejrzeć ruiny dworu. I dziwnym trafem radosny nastrój mi się ulotnił.
Budynek powstał pod koniec XVIII wieku. Należał do rodziny hrabiego Leopolda Trepki i był jego siedzibą rodową. Syn hrabiego stworzył wokół park w stylu francuskim, po którym pozostały niektóre drzewa, między innymi dwa olbrzymie platany. Późniejsze losy dworu są, ze smutkiem muszę to przyznać, dość typowe. Przetrwał wojnę w stanie niepogorszonym, dzięki czemu mogła w nim powstać w późniejszych latach szkoła. Dzięki niej budynek był przez długi czas użytkowany i aż do 1989 roku był w całkiem dobrym stanie. W latach 90. został sprzedany za symboliczną kwotę w prywatne ręce. Właściciel rozkopał fundamenty i piwnice w poszukiwaniu ukrytych tam ponoć skarbów (sic!). Czy coś znalazł - nie wiem. Wiem natomiast, że pozostawił po sobie nadwerężoną konstrukcję stojącą na niepewnym gruncie. Obecna właścicielka, mimo obietnic, nic z zabytkiem nie zrobiła, dzięki czemu dwór w zasadzie przestał istnieć. Dach, piętra i piwnice zapadły się mniej więcej w 2007 roku. Pozostało tylko to, co zobaczycie na poniższych zdjęciach. Z dawnej świetności ocalały jedynie ozdobne piece, wywiezione do Muzeum Wnętrz Dworskich w Ożarowie. Oraz piękne platany olbrzymie, pochylające się w ciszy nad tym smętnym widokiem. Wiem, że gmina chce odzyskać na drodze sądowej prawo własności, jednak postępu w sprawie nie widać, a niestety czas nie jest w tym przypadku niczyim sprzymierzeńcem.
Wyjazd był bardzo udany, bawiłam się świetnie, jednak do domu wróciłam w melancholijnych nastroju. Na następną wycieczkę krajoznawczą muszę sobie wybrać jakieś nienaruszone piękne miejsce. Z budynkami posiadającymi, ku pokrzepieniu serc, chociaż dachy. Fake it 'till you make it!
Wyjazd był bardzo udany, bawiłam się świetnie, jednak do domu wróciłam w melancholijnych nastroju. Na następną wycieczkę krajoznawczą muszę sobie wybrać jakieś nienaruszone piękne miejsce. Z budynkami posiadającymi, ku pokrzepieniu serc, chociaż dachy. Fake it 'till you make it!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz