Ostatni dzień (w zasadzie poranek) spędzony w Hesji upłynął
pod znakiem czereśni. Sezon był w pełni: owoce zdążyły dojrzeć i stać się
słodkie, a ptaki nie zdążyły ich jeszcze wydziobać. Skorzystałam więc ze
sposobności i udałam się na czereśniobranie. Choć w zasadzie to za dużo powiedziane.
Zdolności motoryczne miałam mocno ograniczone przez przemianę w Słoniową Stopę,
więc moja rola ograniczała się do patrzenia jak inni zbierają owoce i zjadania
tego, co przynieśli. Gdyby nie ból, czułabym się niczym królowa.
W ostatecznym rozrachunku uzbierało się 4 kg czereśni, które przetrwały w całkiem dobrym stanie podróż do domu. Trzeba było jakoś je wykorzystać, postanowiłam zatem zrobić z nich konfitury. Zazwyczaj przetwarzam w tym celu wiśnie, ale takiej sposobności nie mogłam przegapić. Wydrylowałam wszystkie owoce (bez pestek i ogonków wyszło niecałe 3 kg), podgrzałam w garnku, dodałam dwa żelfixy 2:1 i niewielką ilość cukru (300 g).
W ostatecznym rozrachunku uzbierało się 4 kg czereśni, które przetrwały w całkiem dobrym stanie podróż do domu. Trzeba było jakoś je wykorzystać, postanowiłam zatem zrobić z nich konfitury. Zazwyczaj przetwarzam w tym celu wiśnie, ale takiej sposobności nie mogłam przegapić. Wydrylowałam wszystkie owoce (bez pestek i ogonków wyszło niecałe 3 kg), podgrzałam w garnku, dodałam dwa żelfixy 2:1 i niewielką ilość cukru (300 g).
Niektórym może się to wydać niewystarczającą
ilością, ale nie lubię przesłodzonych przetworów. Wychodzę z założenia, że
słodycz ma wynikać ze specyficznych smaków owoców, a nie z dosładzania na siłę.
Poza tym czereśnie same w sobie były rozkosznie słodkie. Całość raz jeszcze
zagotowałam, pozbyłam się piany i od razu przelałam do słoików. Zakręciłam
wieczka i przewróciłam do góry dnem. W ten sposób uniknęłam osobnego procesu
pasteryzacji, który po prostu dokonał się sam.
Niestety nie przygotowałam sobie zawczasu ładnych
słoiczków, więc wykorzystałam zwykłe, dostępne akurat w domu. W takiej formie produkt
końcowy nie wyglądał zbyt efektownie. Postanowiłam zatem stworzyć ładne
etykiety i opisać na nich zawartość słoików. W sieci istnieje sporo gotowych
szablonów, ale jak wiecie, nie idę na łatwiznę. Zrobiłam własne etykiety, z moją
blogową czcionką i pasujące do mojej wizji. Przy okazji wspomnę, że obrazek czereśni
pobrałam z plików stockowych. Ogólnie było szybko, łatwo i przyjemnie. Efekty
możecie zobaczyć poniżej. Jeśli szukacie etykietowych inspiracji, znajdziecie je na przykład tutaj, w Pawiej Pracowni.
Faza pierwsza: zbieranie |
Połowa zbiorów, czyli to, co nie zostało przeze mnie wyjedzone ;) |
Wyglądają super! A pewnie jeszcze lepiej będą smakować :)
OdpowiedzUsuńJeden słoik już jest na wpół zjedzony... jak tak dalej pójdzie, to mogą nie dotrwać do zimy ;)
UsuńOjej, uwielbiam domowe przetwory! W ubiegłym roku zrobiłam min. dżemy brzoskwiniowe, mus gruszkowy i konfitury malinowe. Oczywiście, niewiele już z tego zostało ;) Co prawda słoiczki miałam fikuśne i zawartość zacną, ale muszę przyznać, że tak pięknych etykiet i "czapeczek" nie zrobiłam...
OdpowiedzUsuń54 year-old Information Systems Manager Stacee Hanna, hailing from Fort Saskatchewan enjoys watching movies like Only Yesterday (Omohide poro poro) and Taxidermy. Took a trip to Town Hall and Roland on the Marketplace of Bremen and drives a Ferrari 250 GT LWB California Spider. kotwica
OdpowiedzUsuń