Dwa dni spędzone nad angielskim morzem
wystarczą, by poczuć na własnej skórze, co znaczy wyspiarskie lato. Trzeba
przyznać, że tamtejszy klimat ma swój specyficzny urok. Pisząc specyficzny, mam
na myśli ogromną wilgotność powietrza, spore zachmurzenie i pojawiające się
znienacka mgły. Czerwiec w wersji deluxe . Być może ktoś uzna, że takiej
pogodzie daleko do ideału, ale ja leciałam tam bardziej w odwiedziny niż w
celach turystycznych. Poza tym częste pobyty w Irlandii i Anglii nauczyły mnie
jednego: gdybym miała przejmować się pogodą, niczego bym na wyspach nie
zobaczyła. Po prostu trzeba wziąć w garść parasol lub zarzucić na grzbiet
płaszcz przeciwdeszczowy i wyjść, na nic nie zważając. Może padać, a może
przestać, może być pochmurnie, a za chwilę słonecznie. I tak w kółko. Trudno,
taki tam mają klimat.
Pierwszy dzień minął na rozmowach, które
przeciągnęły się prawie do rana. W niedzielę postanowiłam się jednak ruszyć, bo
jakże to tak miałoby być, że gdzieś jestem i niczego nowego nie zobaczę. Wybór
padł na Beachy Head, czyli kredowe urwisko klifowe we Wschodnim Sussex. Miały
tam na mnie czekać piękne widoki na latarnię morską, Siedem Sióstr i Kanał La
Manche. Dojazd autostradą był szybki, lecz nużący, dopóki nie wjechałam w wąskie
dróżki położone poza główną drogą. Uwielbiam angielskie tunele z drzew, drogi w
jarach i urocze domki z żywopłotami. Rustykalny krajobraz Wielkiej Brytanii
jest o wiele bardziej urzekający niż ten słynny, wielkomiejski.
Kiedy już dojeżdżałam do wybrzeża i od celu dzieliło mnie około mili, wjechałam
w tak gęstą mgłę, że widoczność spadła do kilku metrów. Odnalazłam parking na
ślepo i niezrażona niczym ruszyłam na szlak. Cóż, tylko dzięki GPSowi
wiedziałam, że przede mną znajduje się woda i latarnia, bo nawet krawędzi klifu
nie byłam w stanie wyłowić, mimo że znajdował się tuż pod moimi stopami.
Mleczno biała zasłona spowiła angielskie wybrzeże i za nic nie chciała odsłonić
choć rąbka. Dłuższa wędrówka nie miała większego sensu, zatem cofnęłam się do
samochodu i ruszyłam zajeść smutki w pobliskim Eastbourne.
 |
Beachy Head |
To był strzał w dziesiątkę. Eastbourne okazało
się miejscowością uroczą i sympatyczną, podobną trochę do Brighton, ale o wiele
mniej nadętą. A przede wszystkim, nie było tam już mgły. Dane mi było zatem zobaczyć
część słynnych klifów.
Spacer po wybrzeżu i plaży zadziałał na mnie orzeźwiająco. Powspinałam się
trochę na skałki, pozbierałam muszelki... jednym słowem: wypoczęłam. Byłam w
tak dobrym humorze, że pozaczepiałam nawet trochę rasowe psy, wyprowadzane
przez swoich właścicieli na wybieg. Kto mnie zna ten wie, że to świadczy o
wyśmienitym wręcz nastroju. Z płucami wypełnionymi jodem, mogłam zacząć powrót
do domu. Dwa dni zleciały jak z bicza strzelił. Krótki to był wypad, ale trzeba
przyznać, że bardzo przyjemny. Latanie w ten sposób ma swoje zalety!
 |
Eastbourne |
 |
Plaża w Eastbourne |
 |
Plaża w Eastbourne |
 |
Klify w Eastbourne |
 |
Klify w Eastbourne |
 |
Klify w Eastbourne |
 |
Klify w Eastbourne |
 |
Wodorosty |
Pięknie a co do pogody to tam faktycznie nie należy się nią przejmować:-)
OdpowiedzUsuńDokładnie :D
UsuńMieszkam w Londynie od dwóch lat. W mojej pracy wszyscy mówią o tym Brighton! Jakby to jakaś wyrocznia była! Bardziej jednak ciągnie mnie do Kornwalii...
OdpowiedzUsuńA wilgotności powietrza nie da się przeżyć w tym kraju :P kąpiel. idziesz do pracy. wymagasz kąpieli numer dwa :D
O tak, Kornwalia jest piękna! Muszę jeszcze tam wrócić :)
UsuńPrzydałby się koniecznie drugi prysznic w pracy (oczywiście czas na kąpiel wliczony w roboczogodziny ;P)